Konwalie. Moje. Jego. Nasze
Siedziałam przed oknem, ale nie patrzyłam na ulicę. Moje spojrzenie utkwione było w bukiecie uschniętych kwiatów, które kiedyś coś znaczyły, tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co.
Oczy mnie piekły, mrugałam więc gwałtownie powiekami, ale łzy nie leciały. Skończyły się.
Pamiętam, że był taki czas, kiedy łzy wcale nie były mi potrzebne. Nie wiem teraz, dlaczego… Pewnie wiązało się to z tym, że wtedy miałam coś w zamian. Wtedy kwiaty w wazonie były kolorowe i pachnące, zgrabnie wyginały swoje łodygi w stronę słońca, by złapać choć parę jego promieni. Wiem, że codziennie zmieniałam im wodę, aby przetrwały jak najdłużej. Pamiętam, że było też coś więcej. Ktoś więcej. Był ktoś, kto dawał mi te kwiaty, równie uśmiechnięty, jak one. Tak jak one wyginały się do słońca, tak on nigdy nie przegapił okazji, by na mnie spojrzeć, by mnie przytulić. Pamiętam, jak mnie przytulał, i jak się wtedy bałam, żebyśmy nie zniszczyli kwiatów. Ale nigdy nie zniszczyliśmy. Zawsze wstawiałam je do tego samego wazonu w chiński wzorek. To zawsze były konwalie. Drobne, białe, delikatne. Pachniały prześlicznie. Wiem, że zawsze wąchaliśmy je razem, podziwialiśmy delikatne kwiatuszki i gładziliśmy aksamitne liście. Pamiętam, jak mnie całował. Mówił wtedy, że smakuję jak konwalia. Że wyglądam jak konwalia. Konwalie byłby tylko nasze.
Patrzyłam na uschnięte kwiaty i zastanawiałam się, czy to są konwalie. Nie były białe i pachnące, tylko żółtobrązowe i kruche. Ich liście nie były aksamitne, tylko chropowate. Patrzyłam na wazon, czy to ten sam, w chiński wzorek. Wzorek był, ale to nie był ten sam wazon. To nie były te same kwiaty. Te same konwalie. Brakowało w nich czegoś. Kogoś. We mnie też czegoś brakowało. Kogoś brakowało. Jego. Jego, jego konwalii i jego miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz