niedziela, 20 lipca 2014

"Spotkanie z Miłością"

 Zegar nad informacją na Stacji Centralnej w Nowym Jorku pokazywał godzinę za sześć szóstą. Wysoki, młody oficer
 uniósł swoją opaloną twarz i zmrużył oczy, aby sprawdzić
 dokładny czas. Serce waliło mu jak młotem, odbierając oddech.
 Za sześć minut zobaczy kobietę, która przez ostatnie 18
 miesięcy zajmowała szczególne miejsce w jego życiu.
 Nigdy jej nie widział, a jednak jej słowa bezustannie
 dodawały mu otuchy. Sierżant Blandford pamiętał
 szczególnie jeden dzień, najgorszą potyczkę, kiedy jego
 samolot znalazł się w środku samolotów wroga. W jednym
 ze swych listów przyznał się jej, że często czuje lęk.
 Na kilka dni przed bitwą dostał od niej odpowiedź:
 "Oczywiście, że się boisz... jak wszyscy odważni mężczyźni. Następnym razem, gdy zaczniesz w siebie wątpić,
 chcę byś wyobraził sobie mój głos mówiący: "Choć idę
 doliną ciemną, zła się nie ulęknę bo Ty jesteś ze mną". Przypomniał to sobie wtedy i odzyskał siły.

 Teraz naprawdę miał usłyszeć jej głos. Za cztery minuty.
 Jakaś dziewczyna przeszła obok niego i odwrócił się za nią.
 Miała ze sobą kwiat, ale nie była to czerwona róża, na
 którą się umówili. Poza tym dziewczyna miała dopiero
 osiemnaście lat, a Hollis Maynel powiedziała, że ma
 trzydzieści. "I co z tego? odpowiedział jej. "Ja mam 32".
 Choć tak naprawdę miał 29.

 Poszybował pamięcią do książki, którą czytał na obozie terningowym. "O więziach międzyludzkich" - brzmiał tytuł.
 W całej książce znajdowały się notatki pisane kobiecą
 ręką. Nigdy nie sądził, że jakaś kobieta potrafi zajrzeć
 w męskie serce tak głęboko i z takim zrozumieniem.
 Jej nazwisko znajdowało się na ekslibrisie: Hollis Maynel.
 Zajrzał do książki telefonicznej miasta Nowy Jork i
 znalazł jej adres. Napisał. Odpisała. Następnego dnia
 został zaokrętowany, ale nie przestali do siebie pisywać. Odpowiadała na jego listy przez 13 miesięcy. Pisała
 nawet wtedy, gdy jego listy do niej nie docierały. Żołnierz
 czuł, że jest w niej zakochany, a ona kochała jego.

 Jednak odmawiała jego wszystkim prośbom, aby przysłać
 mu swoją fotografię. Wyjaśniała: "Jeśli twoje uczucia do
 mnie nie mają rzeczywistych podstaw, mój wygląd nie
 ma znaczenia. Może jestem ładna. A jeśli tak, to
 wykorzystasz to i będziesz chciał się zaangażować.
 Taki rodzaj miłości jednak mnie nie zadowala. Przypuśćmy,
 że jestem zwyczajna (musisz przyznać, że to bardziej prawdopodobne). Wtedy zaczęłabym podejrzewać,
 że nie przestajesz do mnie pisać tylko dlatego, że jesteś
 samotny i nie masz nikogo innego. Nie, nie proś mnie
 o zdjęcie. Kiedy przyjedziesz do Nowego Jorku,
 zobaczysz mnie, a wtedy będziesz mógł podjąć decyzję".

 Minuta do szóstej. Przekartkował książkę, którą trzymał
 w ręce. Nagle serce sierżanta Blandforda podskoczyło.
 Szła ku niemu młoda kobieta. Była szczupła i wysoka.
 Miała długie kręcone jasne włosy. Oczy błękitne jak niezapominajki, wargi i podbródek zdradzały siłę woli.
 W jasnozielonym kostiumie wyglądała jak wiosna w
 ludzkiej postaci.

 Ruszył ku niej, nie chcąc zauważyć, że ona nie ma ze
 sobą róży, a wtedy na jej ustach pojawił się nikły
 prowokujący uśmiech. "Idziesz w moją stronę żołnierzu?", wyszeptała. Zrobił jeszcze jeden krok. I wtedy zobaczył
 Hollis Maynel. Stała tuż za tą dziewczyną, kobieta po
 czterdziestce, siwiejące włosy wystawały jej spod
 zniszczonego kapelusza. Była tęga. Jej stopy o
 spuchniętych kostkach tkwiły w wydeptanych butach
 bez obcasów. Ale przy swoim zniszczonym płaszczu
 miała przypiętą czerwoną różę. Dziewczyna w zielonym
 kostiumie szybko odeszła.

 Blandford poczuł, jakby miał rozszczepić się na dwoje.
 Pragnął iść za dziewczyną, równie głęboko tęsknił za
 kobietą, której duch towarzyszył mu i podtrzymywał
 w trudnych chwilach. I oto stała tu. Widział jej bladą
 twarz, łagodną i wrażliwą, szare oczy z ciepłymi iskierkami.

 Sierżant Blandford nie wahał się. Jego palce zacisnęły się na egzemplarzu zniszczonej książki, który miał być dla niej znakiem rozpoznawczym. Może nie będzie to miłość, ale na pewno coś szczególnego, przyjaźń, za którą był i musi być jej wdzięczny.

 Wyprostował ramiona, zasalutował i wyciągnął książkę
 ku kobiecie, choć w środku czuł gorycz rozczarowania.
 - Jestem sierżant Blandford, a pani jest panią Maynel.
 Bardzo się cieszę, że mogliśmy się spotkać. Czy wolno mi...
 czy wolno mi zabrać panią na obiad? Twarz kobiety
 poszerzyła się w wyrozumiałym uśmiechu.
 - Synu, nie wiem o co chodzi - odezwała się - ale ta młoda
 dama w zielonym kostiumie prosiła, abym przypięła sobie
 tę różę do płaszcza. Powiedziała, że jeśli zaprosi mnie pan
 na obiad, to mam panu przekazać, że ona czeka w tej
 restauracji po drugiej stronie ulicy. Powiedziała, że był
 to rodzaj próby.

 S.I. Kishor

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz