"...Świt
 zawsze był dla mnie kataklizmem. Świt otwierał dzień. Dzień obnażał 
świadomość. Reszta była napiętnowana i dokonywała się bezwolnie. 
Świadomość tylko nie była bezwolna, którą dzień obnażał. 
 
     
Noc też obnażała, może jeszcze więcej nago, ale to była inna 
wstydliwość, mroczna, przytulna. Świt obnażał dużo mniej sprawnie i to 
właśnie było gorzej. Nie powoli wąskie pasma z nóg, brzucha i głowy. I to właśnie było gorzej. 
 
     Dobrze jeszcze, kiedy niebo i świt zasnute były ciemnymi chmurami, 
co było jak noc nieustająca albo nocy umiejętne naśladowanie, wszystko 
jedno. Słońce to całe płaty wydzierało od razu. I to było najgorzej. 
 
     Chyba że oczy zamykałem na krótką chwilę jeszcze trochę, co było 
jak noc nieustająca albo nocy umiejętne naśladowanie, i dotykało, 
obnażało mnie ciepło, rosnące jak rtęć w termometrze, albo słońce po 
niebie, wszystko jedno, chociaż właściwie nie bardzo wszystko jedno, bo 
trzeba się podnieść. 
 
     Od razu trzeba się podnieść, na nogi,
 nie na łokcie, bo z łokci tak miło się na powrót przechylić. Trzeba się
 podnieść i iść. Zawsze trzeba iść. Jak się nie ma gdzie iść, tym 
bardziej."
 
     Edward Stachura
 
 
 
 
          
      
 
  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz