Był sobie pewnego razu anioł, którego słabością największą
była miłość do ludzi i chęć pomagania im. Obserwował z wysoka ich
losy, ich cierpienia i problemy – jedyne czego chciał, to pomóc im,
ulżyć w ich ciężkiej doli. I zdarzyło się tak, że gdy miał już dość
przyglądania się tylko, sfrunął na ziemię, w majestacie blasku i
szumu skrzydeł i pomógł. Jednej osobie, drugiej, trzeciej...
Pojawiał się tylko na chwilę lecz wszędzie tam, gdzie się pojawił –
nagle los się odmieniał. Ktoś znajdował pracę, ktoś odzyskiwał
utraconą miłość, ktoś wyzdrowiał z nieuleczalnej choroby... Ludzie
z ust do ust przekazywali sobie opowieść o przychodzącym znikąd
aniele, który wszystkim pomaga, spełnia życzenia, ulepsza
człowiecze życie...
Pewnego dnia jednak, pośrodku zatłoczonej ulicy, ktoś rozpoznał
anioła i gromkim głosem krzyknął: „To on!” Jak na komendę ludzie
rzucili się w jego stronę, wykrzykując swoje prośby, pragnąc mocy,
żądając cudów. Tłoczyli się wokół niego jak mrówki, wyciągając
ręce, szarpiąc go, wyrywając pióra, przepychając się do niego.
Każdy chciał mieć kawałek dla siebie. W ścisku zadeptywali siebie
nawzajem, lgnąc do obietnicy spełnienia marzeń. Krzyczeli,
szarpali, darli, drapali, rozpychali się i bili... Anioł stał w
pokorze...
Nie minęło zbyt wiele chwil, a ulica opustoszała. Pośrodku
pozostała tylko jedna postać... W podartej szacie, z powyrywanymi
włosami, pooraną paznokciami twarzą, krwią cieknącą cienkim
strumyczkiem z nosa... i z kikutem prawego skrzydła, w którym już
piór nie było a jedynie strzęp żałosny... Zraniony anioł kulejąc,
powlókł się przed siebie, w gardle dusząc gorycz zawodu. To nie
byli ludzie – opanowani niepohamowaną żądzą spełnienia swoich
pragnień, przemienili się w dzikie zwierzęta. Gdy miast anioła w
ich drapieżnych rękach pozostał jedynie strzęp postaci – odstąpili
widząc, że nic z ich marzeń nie będzie. Niektórzy nawet przeklinali
go i lżyli, że nie zechciał im pomóc. To bolało... Bardziej niż
zadane fizycznie rany...
Anioł stracił swoją wiarę w ludzi. Dzień po dniu wędrował ulicami,
popychany przez mijających ludzi, w których oczach widział jedynie
pogardę i niechęć. „Kaleka... brudas... odmieniec...” - słyszał ich
myśli. Dostrzegał ich pełne odrazy miny. Jego szare oczy zachodziły
wtedy łzami. Chciał wykrzyczeć, że to oni takim go uczynili, że to
przez nich tak wygląda, ale przecież był aniołem. Nie mógł tego
powiedzieć nikomu prosto w twarz. Cierpiał więc dalej w
milczeniu.
Jego biała szata wkrótce poszarzała, postrzępione jej skrawki luźno
zwisały z wychudzonego ciała. Kikut obszarpanego skrzydła zabliźnił
się i już tak nie promieniował bólem (drugie skrzydło przezornie
ukrył pod szatą, przywiązane ściśle do pleców). Na twarzy pozostała
mu brzydka blizna po wyjątkowo mocnej ranie zadanej paznokciem
przez jakąś krzykliwą kobietę. Skołtunione, długie włosy pozlepiały
się w strąki i straciły dawny blask.
Każdego dnia anioł tęsknie patrzył w niebo. Na niebieskie
przestworza, na białe obłoki skąpane w złotym blasku słońca. I
marzył. Marzył, by móc znowu latać, poczuć wiatr pod skrzydłami,
spojrzeć z góry na cały świat, poczuć ten smak wolności. Tęsknił i
z każdym mijającym dniem tęsknota się wzmagała. Wielekroć
nieświadomie chciał wzbić się w górę, a wtedy przejmujący ból
brakującego skrzydła przypominał o niemożności zrealizowania
marzeń. Zastygał wtedy w miejscu, patrząc prosto w niebo, a po jego
policzkach spływały duże łzy...
Pewnego dnia siedział skulony na krawężniku, ramionami obejmując
kolana, ze spuszczoną w dół głową. Obserwował strużkę wody
spływająca do kanału ściekowego, rozmyślając nad własnym
upływającym życiem. W tafli wody odbijało się błękitne niebo – jego
tęsknota i nieosiągalne marzenie. I nagle odbite w wodzie niebo
przesłonił cień, a na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Uniósł
głowę i spojrzał prosto w głęboką zieleń przenikliwych oczu
kobiety. Rozpoznał ją natychmiast: ona też była aniołem – nie
sposób było się pomylić. Chwilę przed tym, jak jego wzrok spoczął
na jej barkach wiedział – była taka jak on. Jak siostra
bliźniaczka, jak lustrzane odbicie jego samego. Z tym samym bólem w
oczach, z tak samo uszkodzonym skrzydłem, z tą samą tęsknotą, która
bezgłośnie wyrywała się z całego jej ciała...
Wstał powoli, ujmując jej delikatną dłoń. Ich twarze rozjaśnił
uśmiech zrozumienia. Bez słowa, w absolutnym milczeniu, stojąc
naprzeciw siebie, uwolnili swoje pojedyncze skrzydła. Objęli się
mocno w bratnim porozumieniu dusz i niczym jedno ciało poruszyli
skrzydłami – każde swoim. Kurz zatańczył nad miejskim brukiem, gdy
wznosili się w powietrze, rytmicznie, majestatycznie, odzyskując
dawną chwałę, blask i moc... Poszybowali ku błękitnym przestworzom,
nurzając się w obłokach, kąpiąc w słonecznym blasku... Wiatr niósł
ich perlisty śmiech...
...bo nawet zraniony anioł może znowu latać...
Rafał Wieliczko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz